WBC „Dziennik Poznański” nr 242, 21-10-1908 r., str.3: „Cztery żony i jedna narzeczona. Był w Warszawie stolarz z imienia Karol, z nazwiska Szymański. Uprzykrzył sobie jednak to miasto i przed laty osmiu wyjechał na prowincyą. Osiadł w Zgierzu. Tu bożek miłości zastawił na niego swe sidła, w które młodzian wpadł i złożył u stup nadobnej zgierzanki serce. Bogdanką była 17-letnia Stefania Szymankówna córka rzemieślnika, milej powierzchowności panienka, która również do warszawianina stolarza miłością rozgorzała. Pobrali się i żyli szczęśliwie przez trzy lata. Aliści pewnego dnia Szymański zniknął ze Zgierza, pozostawiwszy żonę z dzieckiem. Zniknął bez śladu… Pod nazwiskiem Szczepańskiego osiadł w Łęczycy mężczyzna dorodny, który stolarką się trudnił i smalić zaczął cholewki do urodziwej córki swego majstra, 17-letniej Maryanny Baranówny. Gładki czeladnik, uświęciwszy zabiegi swe ślubem, zdobył serce dziewicy. Dwa lata w tem stadle mieli łęczycanie przykład wzorowego małżeństwa. Dnia przecież pewnego małżonek zniknął i ślad po nim zaginął… Opuszczona małżonka długie dni roniła łzy tęsknoty, tuląc maleństwo do łona, nareszcie straciła nadzieję powrotu męża… W Kutnie, w sferze rzemieślniczej, ukazał się elegancki młodzian, który nawet stał się wodzirejem na zabawach swej sfery. Był nim Miler, który zapłonął miłością do 19 letniej Leokadyi Dofkantówny, córki bednarza, oświadczył się i był przyjęty. Rok tylko jednak małżeństwo to żyło razem, gdyż po roku Miler wyjechał – dokąd, nie powiedział… W jednym z cichych domków Włocławka mieszkali państwo Gogołkowiczowie, zacni miasta tegoż rękodzielnicy. Mieli oni córkę na wydaniu, młodą jeszcze, bo 18-letnią Sabinę. „Uderzało” do niej kilku. I wdowiec bezdzietny i wdowiec z dziećmi, kawalerowie młodzi i starzy, ale Sabina żartowała z nich sobie, dopiero, gdy zaczął do niej wywracać białka Stanisław Bratkiewicz, smętność ją ogarnęła, obudziło się w niej serce i kiedy konkurent uroczyście, a ze drżeniem w głosie zapytał: „Sabinko, czy chcesz być moją?”- dziewczę cicho i pieszczotliwie odrzekło: „Tak”. Ślubem zakończyła się ta historia, mąż jednak, nie doczekawszy rocznicy zawarcia związku, bez żadnej ze strony młodziutkiej żony przyczyny Włocławek opuścił. U niejakiego W., pracownika fabryki S., w Łodzi zamieszkał Jan Puchalski, mężczyzna około lat 30, jak to mówią, do tańca i do różanca. Wnet poznał liczne grono panienek, wśród których upatrzył jedną z nadobniejszych. Już zaczął był darzyć ją afektami strzelistemi, gdy trzeba nieszczęścia, że go aresztowała policya jako podejrzanego osobnika. Dumając w zamkniętej celi więzienia, przyszła mu wielka myśl do głowy. Poprosił o papier, atrament i pióro i rozpisał listy. W jakiś czas potem do biura aresztu zgłosiły się cztery niewiasty. Wszystkie po kolei zaczęły się dopytywać o więżnia: Pierwsza – Szymańskiego, druga – Szczepańskiego, trzecia – Milera, czwarta wreszcie – Bratkiewicza. Żadnego jednak więźnia pod takiem nazwiskiem nie było; dopiero gdt przyszła piąta, a była nią panna-łodzianka i zapytała o Puchalskiego, wyszedł mężczyzna, na którego widok wszystkie krzyknęły: - Ach! Mężczyzna nie stracił kontenansu, lecz w sposób niezmiernie uprzejmy zaczął prezentować obecnemu urzędnikowi: - „Oto moja pierwsza żona ze Zgierza, ta druga z Łęczycy, ta trzecia z Kutna, a ta czwarta z Włocławka; wreszcie – ta to narzeczona moja z Łodzi”. I zwracając się do niewiast, oświadczył: - „Poznajcie się, panie, między sobą.” Jakie wśród przybyszek cała ta scena sprawiła wrażenie – trudno opisać: żadna z nich nic złego o nim powiedzieć nie mogła, gdyż każdą, w czasie pożycia kochał i otaczał najczulszą opieką. Z pierwszą wziął ślub w Zgierzu, z trzema zaś ostatniemi na Jasnej Górze… Wszystko to mniej więcej zapisano do protokółu w drugim cyrkule policyjnym w Łodzi.”
Pozdrawiam. Jolanta Fontowicz
_________________ Jolanta Fontowicz
|