Niestety, genealogia jako nauka, wiedza o powinowactwach i pokrewieństwach między ludźmi, ma od niedawna swojego wielkiego wroga - to genealogia prywatna, genealogia, do której własność, prawo zajmowania się nią, zaczyna być ograniczane tylko do latorośli, potomków. Stąd, jak zauważyłem coraz więcej bardzo dobrych genealogów, światłych, genealogów z krwi i kości, pragnących zajmować się tym, co lubią i zdobywać w tym większą wiedzę, wycofuje się do genealogii średniowiecznej ewentualnie genealogi rodzin "wygasłych", byle nie zostać uznany za człowieka, który wchodzi "nie na swój teren" albo "w czyjeś życie z butami". Ja np. tak się wycofałem. 20 lat poświęciłem genealogi, amatorsko zbierałem wszystkie informacje o różnych rodzinach szlacheckich, w tym szczególnie z terenów Wielkopolski, aby dziś się bać, po prostu bać się, że będę niegrzeczny, nietaktowny, jeśli będę interesować się np. powiedzmy Mycielskimi, Mielżyńskimi, Ponińskimi, Brezami itd itp, skoro ich potomkowie żyją i ich przodków należy zostawić właśnie im, a zająć się wyłącznie swoimi. Pole zatem dla geneologii, również jako pasji, jest zatem coraz węższe, mniejsze, coraz bardziej ograniczone, bo czeka cię zarzut, że naruszasz czyjąś prywatność, czyjeś "pierwsze rodzinne prawo". Żeby zatem się nie bać podobnych oskarżeń, zarzutów, że zajmuję się genealogią jakieś rodziny (nawet nieważne, że wyłącznie z pobudek naukowych, z badań nad prosopografią i historią) też wycofałem się wyłącznie do rodzin "wygasłych" i do mediewistyki, ewentualnie do indeksowania archiwum. Myślę zatem, że obiekcje starszej pani, żeby podzielić się informacjami, wynikały po prostu z tego coraz głębszego przeświadczenia, że genealogia to sprawa prywatna, wyłącznie rodzinna, nie dla obcych. Wzrost wartości rodzinnych, dbałość o ochrony danych itp, na pewno mające na względzie nasze bezpieczeństwo, niestety jednak poczyniły naukowe spustoszenie, a w moim przypadku wręcz naukową niechęć do genealogi, z którą się tak przecież zżyłem. No trudno, ciężkie czasy...
Dlatego nie powinno się głosić, że genealogia jest piękna. Bo i owszem jest piękna, jako nauka, ale od jakiegoś czasu sprawia ból, niechęć, rodzi uprzedzenia, wrogość, waśnie, niepokoje, nieufność. Zajmowanie się genealogią staje się niebezpieczne. Bo genealogia to jednak ciekawość, a ciekawość - w przypadku tak delikatnej materii, jaką jest rodzina - to ciekawość, która w dzisiejszych czasach coraz powszechniej uchodzi za niezdrową. Genealog naukowiec, genealog pasjonat może w każdej chwili stać się "krzywym ryjem", który wkroczył nie tam gdzie powinien (niedawno podobna historia spotkała tu przecież bardzo dobrego genealoga, pana "Słowianina"). Gdybym 20 lat temu przewidział, że tak będzie, to zdaje się zwalczyłbym swoją pasję w zarodku. Dziś jej już jednak nie zwalczę, zbyt się zaangażowałem, więc jedyne co mi pozostaje to ukrywać się z wiedzą, nie wtrącać się, zachować dla siebie, przemilczać i nie zdradzać się swoją ciekawość. Ot rozumieć genealogię jako sztukę dla sztuki, dla własnej szuflady.
Pozwolę sobie też wyjaśnić jeszcze jeden aspekt genealogii. I z góry przepraszam za pewną nieestetyczną metaforę, jakiej tu użyję. Otóż myślę, że mogę się wypowiedzieć trochę jako obserwator, jako człowiek z zewnątrz, jak naukowiec patrzący na amatorów, genealogów "prywatnych". I proszę mi wybaczyć, bo nikogo nie chcę urazić. Chcę, podobnie jak Państwo, tylko zrozumieć "po co nam genealogia". Otóż jeden z moich przedmówców stwierdził, że genealogia rozwija się jako moda. Moda na resentyment. I faktycznie, bogactwo wątków, opracowań dotyczących poszczególnych historii rodów szalenie wzrosła. Pan X pisze o Iksińskich, Pan Y o Ygrekowskich, a pan Delta o Deltach. I właśnie ta specyfika, dała mi to wrażenie, że ja bym jednak tego modą nie określił. Powody bowiem, dla których wzrosła "dociekliwość" swoich korzeni, oprócz oczywistych i subiektywnych (poznanie historii własnych przodków, sentyment, resentyment), są jednak przede wszystkim innej natury - w tej bowiem pasji genealogicznej, szczególnie własnorodzinnej, ukrywa się zachowanie podobne temu, z jakim pies obsikując drzewka zaznacza swój teren. Pan X zatem zaznacza - ja jestem X i to ja ma pierwszeństwo, a nawet i wyłączność, interesować się Iksińskimi. A reszcie, obcym i niespokrewnionym, wara. Wolność, a przede wszystkim kapitalizm, rosnąca świadomość praw własności, stworzyła pewien niecodzienny paradoks, jeśli chodzi o historię i genealogię - otóż nam ludziom zamarzyła się własność historii. Każdemu więc - pomyślano - należy się jakiś kawałek historii. Tu słowo "mój" bardzo łatwo wtedy zaokrągliło się, zgeneralizowało do słowa "moja rodzina". Każdy się zatem poczuł w obowiązku zaznaczyć, że historia mojej rodziny to moja własność. Zaczął się zatem etap szybkiego i nagłego zawłaszczania historii, jak z tortu każdemu po kawałku. I w tym zawłaszczeniu widzę "modę", nie w samej genealogii; zawłaszczenie historii, zaznaczenie w niej swojego terenu - to główny powód wzrostu popularności genealogii. Przepraszam Państwa że tak brutalnie to widzę, niepoprawnie politycznie, że nie ma w tym "och i ach", zachwytu, ale zrozumienie "fenomenu" genealogii, jej celów, motywów i pożytków z niej płynących, wymaga niestety innej optyki, niż wyłącznie estetyczno-emocjonalnej. Dzisiejsze czasy to czasy zawłaszczania historii, to rozciąganie na historię prywatnych osobistych praw własności, praw materialnych, cywilnoprawnych. Tym łatwiejsze, że się zapomniało, że historia to duch. Jeden i wspólny nas wszystkich.
Można by się w tym temacie więcej rozpisać, bo dzisiaj genealogia to piękny obiekt obserwacji dla socjologa i filozofa dziejów. Bo przemiany, jakie zaszły w świecie, dotknęły oczywiście i tę dziedzinę nauki. Przede wszystkim zwraca uwagę zmiana, powolna ale konsekwentna, jaka towarzyszy genealogi, z jej idei poznawczej na idee roszczeniowe (np. dla rewindykacji dóbr, odszkodowań, dziedziczenia itp), i w tym sensie genealodzy rodzinni tylko dziś zaznaczają swój teren, ale jutro - i to bynajmniej, pomimo pozorów, nie jest to wizja paranoiczna - będą na niej zarabiać. Istnieje bowiem przypuszczenie, że nasz jakikolwiek przodek, o naszym nazwisku, jeśli się udokumentuje w sądzie, że się od niego wywodzi, i nawet jeśli to będzie przodek z tych bardzo odległych czasów, że otóż ten przodek będzie chroniony przez przepisy cywilnoprawne jako "dobro materialne", a wtedy, użycie czyjegoś nazwiska, nawet gdy będzie to dotyczyło osoby z XV wieku, otóż takie użycie w publikacji nazwiska Iksiński bez zgody pana Iksińskiego, będzie naruszeniem jego dóbr materialnych, jego własności. Genealog zatem, żeby nie być złodziejem, będzie musiał płacić. Proszę Państwa, tak, to paranoja, ale roszczeniowy charakter, jaki towarzyszy dziś historii, w tym genealogii, i moje przekonanie, że będzie on nasilał się i narastał, przyjmie właśnie taki paranoiczny obrót spraw - dziś, póki swoją wiedzę, i swój teren (moja rodzina, moje nazwisko) tylko zaznaczamy, i przyporządkowujemy X do Iksiński, jesteśmy jeszcze otwarci, chętni nawet do wymiany doświadczeń i wiedzy, ale jutro (oby jak najdalej to jutro), otóż to w historii co dziś zostanie zawłaszczone jutro upomni się o więcej. Inaczej mówiąc przywołam tu pewną metaforę dla klarowniejszego zobrazowania tej kwestii - historia, genealogia, historia nazwisk i rodzin je noszących, to coś jakby odległa planeta, powiedzmy Saturn. Nigdy nie stanie na niej ludzka stopa, ale to nie przeszkadza nikomu, żeby nabywać na niej działki ziemne i nimi handlować. Bo żyjemy w czasach, w których abstrakcja staje się przedmiotem roszczeń, towarem, produktem, przedmiotem własności i obrotu handlowego. Nie widzę zatem genealogii w różowych barwach.
|