Dołączył(a): 20 kwi 2009, 17:30 Posty: 5182
|
Źródło które podała Grażynka. Przeczytałam tę książkę kilka lat temu z zapartym tchem. Z książki I wojna światowa w obrazkach i kartkach. _________________________________ http://bc.wbp.lublin.pl/dlibra/docmetad ... 28&lp=1965BITWA POD KORCZÓWKĄ.
W pierwszych dniach sierpnia 1915 r., cofanie się armji rosyjskiej było w pełnym toku. Jedną z przyczyn tak pospiesznego odwrotu, jak sądzę, był brak pocisków armatnich. Od czasu do czasu tylko słyszeliśmy pojedyncze strzały, które często wywoływały wśród żołnierzy pod adresem naszej artylerji pełne humoru docinki, lecz częściej złorzeczenia. Cofanie się armji rosyjskiej, a z nią i naszego legjonu, to najcięższe chwile od początku wojny, bo długi ten okres zniechęcił już wtenczas i zdemoralizował wojsko. Oddziały, zajmujące nieraz doskonale ufortyfikowane pozycje, które można by bardzo długo bronić, nic zdawały sobie sprawy z celów strategicznych ogólnego odwrotu. Coraz częściej między żołnierstwem dawały się słyszeć podejrzenia o zdradę. Na czele armji, do której należał i legjon, stał wybitny jenerał Ewert, Szwed z pochodzenia, dawno zruszczony, lecz jego obco brzmiące nazwisko przyczyniało się do rozpowszechnienia tych pogłosek. Fizyczne wyczerpanie wojsk uwydatniało się w największym stopniu; a czasu na odpoczynek nie było, gdyż nieprzyjaciel następował na pięty, nie dając się opamiętać ni wytchnąć. Życie nasze codzienne płynęło tak, jakby zgóry uplanowane. Od rana do godziny 2-ej, 4-ej po poł. staliśmy na jakiejść naprędce ufortyfikowanej pozycji. Między 2-ą a 4ą pierwsze próby ognia artylerji niemieckiej, a w 20—30 minut później ogień huraganowy, na który artylerja rosyjska z braku pocisków odpowiadała milczeniem. O godzinie 6—7 wieczorem ogólny odwrót w kierunku wschodu na przestrzeni 30—40 wiorst. I tak codziennie. Nie zapomnę nigdy tego odwrotu: deszcze, słota najokropniejsza, las i błoto, nieznane drogi i, główna rzecz, ciemne noce. Legjoniści jednak nie tracili humoru. Pamiętam, jak podczas jednego z tych marszów, jadąc nocą po okropnej lesistej drodze, pełnej trzęsawisk, w których koń mój zapadał się po brzuch, usłyszałem tuż obok siebie coś kłapiącego po błocie. Zupełna ciemność nie pozwalała mi nic rozróżnić, więc pytam: — Kto tam? — Szeregowiec Zając z baletu warszawskiego, panie pułkowniku. Ta pełna humoru odpowiedź rozweseliła i dodała ducha wszystkim, którzy ją słyszeli. Nie sądzono dzielnemu baletmistrzowi powrócić na warszawską scenę: zginął śmiercią walecznych w jednej z następnych bitw. W takich okolicznościach, wśród biedy i trosk, szedł korpus grenadjerów, a z nim i legjon, szerokim pasem, ograniczonym z południa drogą Międzyrzec-Biała, z północy zaś Siedlce-Sarnaki; z naszej prawej strony maszerował korpus 16-y. Cudowny poranek 14 sierpnia zastał nas w niewielkim lasku pomiędzy wsiami Korczówką a Olszanką. Sztab 1 ej dywizji grenadjerów, którą dowodził jenerał Leśniewski, zakwaterował się we wsi Mszanie. Na północ od wsi Korczówki w kierunku Łosice-Niemajki zajął pozycję 16-y korpus, którego pułk Asłanduski lewem swo jem skrzydłem stykał się u wsi Korczówki z grenadjerami. Na południe od Korczówki, frontem na zachód w kierunku Międzyrzeca, stał korpus grenadjerów, mając na prawem skrzydle pułki Pernowski i Rostowski. Były to dla Rosjan czasy krytyczne: brak pocisków dawał się coraz bardziej odczuwać. Żołnierze zniechęceni poddawali się Niemcom całemi bataljonami, szczególniej stworzone w myśl instrukcji Suchomlinowa drużyny. Byli to starsi żołnierze, dawno dymisjonowani, oderwani siłą od rodzin i pracy, pozbawieni absolutnie patrjotyzmu. Nieujęci w karby dyscypliny, bo pod komendą oficerów zwolnionych dawno z rozmaitych względów z wojska, drużyny te stanowiły nieszczęście wszystkich korpusów, bo uważano je, i słusznie, za pierwsze skrzypce przy ucieczce z frontu. Dwa, trzy strzały armatnie — a cała drużyna umykała w panicznym strachu, pociągając przez to i regularne wojska. Nadomiar złego coraz bardziej rozpowszechniała się w armji epidemja „palczyków”. Już drugi dzień legjon stał w ziemi (gubernji) Siedleckiej w lasku między wsiami Korczówką i Olszanką; wyjątkowo nie cofaliśmy się tej nocy. Żołnierze, śpiąc na gołej ziemi, bo większą część namiotów stracono podczas walk i odwrotów. wypoczęci, gwarzyli wesoło, piekąc jakiegoś prosiaka, którego, jak twierdzili, kupili bardzo tanio. Od rana toczyła się bitwa na zachód od Korczówki; huk armat niemieckich, ziejących ogniem w jedno miejsce, dawał nam poznać, że grenadjerzy jeszcze się trzymają. — Kiedy się skończy ten odwrót? — pytali żołnierze. Nikt nie umiał na to pytanie odpowiedzieć, bo inicjatywa prowadzenia akcji bojowej dawno już została przez Niemców wyrwana z rąk naczelnego dowództwa rosyjskiego. Rzeka Bug, do której dążyliśmy, stanowiła ważną przegrodę: była nadzieja, że zatrzymamy się na tej linji. Około godziny 12-ej w południe szef sztabu pierwszej dywizji grenadjerskiej zawezwał mnie do telefonu. Niemcy atakują silnie; obawiamy się. że front zostanie przerwany. Legjon, jedyna rezerwa, musi zatrzymać nieprzyjaciela pod Korczówką, bo inaczej nawet sztab dywizji nie zdąży wyjechać. Proszę być gotowym. Przygotowania były krótkie, bo wszystkie kompanje Legjonu były razem i w każdej chwili mogliśmy rozpocząć akcję. Wyszedłem na skraj lasu, dla zbadania sytuacji i zdecydowania, jak w razie potrzeby prowadzić ofensywę. Pozycja, której broniły wojska rosyjskie, była w odległości 1 wiorsty. Osobiście przekonałem się, że położenie Rosjan było krytyczne. Cała przestrzeń, na której mogłem dojrzeć pozycje rosyjskie, pokryta była kłębami dymu, z pośród nich strzelały ku niebu słupy różnych odcieni, buk ciężkich dział zagłuszał co chwila wszystko, w przerwach słychać było salwy karabinów ręcznych i maszynowych. Gdy tak stałem zapatrzony w ten obraz pełny grozy, usłyszałem za sobą tętent konia. To ułan z mego oddziału pędził jak wicher i szukał mnie oczami. Przywiózł mi rozkaz ze sztabu dywizji. — Niemcy przerywają front. Naprzód ! — Jedź cwałem, przyprowadź legjon na skraj lasu i dawaj mi konia. — Nasi już idą, panie pułkowniku — zaraportował ułan. Rzeczywiście po upływie kwadransa zobaczyłem zbliżających się moich żołnierzy. Przez te kilkanaście minut obraz, który miałem przed sobą, zmienił się niedopoznania. Z początku pojedynczo, później po kilku, kilkunastu i większemi oddziałami uciekali żołnierze rosyjscy. Twarze ich były ogłupiałe, wzrok obłąkany z przerażenia. Zdawało mi się, że żadna siła ludzka nie może powstrzymać tych ludzi, lecących naoślep w dzikiej panice. Po drodze, by ulżyć sobie w ucieczce, rzucali jak w gorączce plecaki, karabiny i amunicję. Z tyłu najeżdżały na nich wozy z karabinami maszynowemi i taborowe, pędzące w popłochu po drodze i po polu, tratując ludzi, gruchocząc wozy, łamiąc nogi koniom i sczepiając się z sobą. Cały obszar od Korczówki do Mszany i drogi na Łosice, będący zupełnie równem polem, pokrył się gęstym tumanem kurzu. Artylerja niemiecka już dawno zmieniła kierunek ognia i słała za uciekającymi śmierć i zniszczenie, kładąc pokotem całe szeregi. Już czwarty miesiąc Legjon był pod moją komendą, już wiele razy widziałem tych chłopaków w boju, ale dziś dopiero po raz pierwszy zrozumiałem, że szczupły ten od działek to najlepszy pod słońcem żołnierz. Paniczny popłoch żołnierzy rosyjskich nie udzielił się naszym, wywoływał tylko śmiech i drwiny we wszystkich kompanjach. Kilka dowcipów rzuconych w stronę uciekających zaraziły wszystkich. Legjoniści w obliczu niebezpieczeństwa prześcigali się w żartach i wybuchali huraganem śmiechu, tak że doprawdy ja, stary żołnierz, byłem zdumiony ich spokojem i brawurą. — Pierwsza i druga kompanja w tyraljerę, zająć wieś Korczówkę; trzecia kompanja w prawo od pierwszej wejdzie w styczność z pułkiem Asłanduskim; czwarta w rezerwie ze mną! Żołnierze pod komendą oficerów biegiem wykonywali moje rozkazy, ja zaś z por. Weckim i kilkoma ułanami pocwałowałem w kierunku Korczówki. Przejechawszy kilkaset kroków, ujrzałem ze zdziwieniem zwarte oddziały w sile 6 kompanij ze sztandarami i pułkownikami na czele. Były to resztki pułków Asłanduskiego i Pernowskiego, idących w kierunku sztabu dywizji. Dwaj pułkownicy. Osiecki i drugi niewiadomego mi nazwiska, prowadzili te resztki. Przystanąłem na chwilę, widząc oddział większy liczebnie od mego. i zdziwiony spytałem: — Dlaczego cofacie się, mając taką siłę? Blady i zmieszany Osiecki zwrócił się do mnie i nie¬mal błagalnym głosem powiedział: — Proszę o mnie źle nie myśleć i nie mówić! To są ostatki, które zdołałem zgromadzić przy sztandarach, ale i ludzie nie obronią już pozycji. Czas był największy skończyć tę rozmowę, bo od strony wsi Prochenki na południe od Korczówki można było dojrzeć formujące się szwadrony niemieckie. Już aeroplany nieprzyjacielskie, krążąc nad nami jak jastrzębie, zdążyły zawiadomić swój sztab o naszych ruchach. Niemcy rzucali setki pocisków na tyraljerkę legjonu, dążącego w stronę Korczówki, do której z przeciwnej strony posuwały się gęste łańcuchy wroga, poparte mocnemi rezerwami. Obie strony miały jeden cel: dotrzeć jak najprędzej do okopów opuszczonych przez Moskali. Niemcy szli bez przeszkód: okopy rosyjskie były dawno opuszczone, a i artylerja porzuciła już pozycje, kierując się w stronę Mielnika. Nasi, osypani gradem granatów, nie zważając na straty, które przerzedziły szeregi, parli niepowstrzymanie naprzód. Lecz Niemcy, chcąc za wszelką cenę dostać się do opuszczonych okopów, rzucili do ataku kawalerję. Od strony Prochenki dwa szwadrony nieprzyjacielskie pędziły jak wiatr na nasze prawe skrzydło. Ale dzielny dowódca 3-ej kompanji, kapitan Sułkowski (zabity nad Zelwą dnia 10 września tegoż roku) szybko zorjentował się w sytuacji: mając za zadanie wejść w styczność z pułkiem Asłanduskim, prowadził całą kompanję na nasze prawe skrzydło w szyku czterech oddzielnych plutonów w odległości 50 kroków jeden od drugiego. Widząc, co się dzieje, zrozumiał grożące niebezpieczeństwo. Dwie pierwsze salwy, a później ogień paczkami i dwa szwadrony niemieckie znikły jak dym z horyzontu. Cudowny to był widok, gdy kilkadziesiąt koni bez jeźdźców pędziło naoślep w różnych kierunkach, reszta zaś kawalerzystów, zawróciwszy bardzo sprawnie na miejscu, mknęła w kierunku Prochenki... Tymczasem 1-a i 2-a kompanja nie traciły czasu; pod gradem pocisków, zdyszani i okryci kurzem, dobiegli legjoniści do porzuconych okopów; w odległości 400—500 kroków widać było, jak długie falangi Niemców szły spokojnie, pewnie, śmiało, niby na defiladzie, nie spodziewając się żadnego oporu. — Ogień paczkami, celować w kolana! Nie trzeba było komenderować. Widok znienawidzonych Niemców, którzy już już dobiegali do okopów, nie osłabił ducha dzielnych legjonistów, lecz przeciwnie, podwoił ich siły; padły pierwsze strzały, a potem rozpoczął się ogień huraganowy. W szeregach niemieckich nastąpiło zamieszanie: kule legjonistów dosięgnęły celu i wywracały pojedynczych żołnierzy, ogień zaś karabinów maszynowych, kierowany pewną ręką chorążego Krudowskiego, kosił całe szeregi. W przeciągu dziesięciu minut cały obraz zmienił się niedopoznama. Część Niemców jeszcze biegła naprzód, zachęcając innych, lecz całe łańcuchy legły nieruchomie i zwarły się z ziemią, pracując jedynie łopotami. I tak do końca dnia i przez noc całą przeleżeli naprzeciw siebie dwaj straszni wrogowie; osłabieni na duchu Niemcy nie posunęli się ani kroku naprzód, a upojeni triumfem legjoniści odpoczywali w okopach do świtu, aż nowy rozkaz przeznaczył ich do osłaniania w dalszym ciągu cofającego się na wschód w stronę Mielnika korpusu grenadjerów. Tejże nocy odebrałem depeszę od jenerała Leśniewskiego następującej treści: Dziękuję panu i dzielnym legjonistom za szybkość akcji, utrzymanie pozycji i dodanie ducha wojskom. Mam nadzieję, że pod pańskiem umiejętnem kierownictwem po¬chód wojsk dzisiejszej nocy będzie zabezpieczony. W dwa dni później Niemcy przerwali front na lewem skrzydle korpusu grenadjerów. Musieliśmy się znów cofać. Szliśmy wśród łun, które było ze wszystkich stron widać. Za nami płonęły miasteczka i wioski, zapalone przez pociski niemieckie, — przed nami wsie, dwory, stogi siana i sterty zbóż, podpalone przez żołnierzy rosyjskich. Legjoniści nie mogli patrzeć spokojnie na krzywdy rodaków, których całe procesje spotykaliśmy po drogach, ciągnące kędyś na północ. Rozkładali obozy w lasach, biwakowali na stacjach, z których nie odchodziły już pociągi. Bójki z podpalaczami moskiewskimi były na porządku dziennym. Gdy tylko żołnierze polscy dostrzegli słupy ognia, strzelające ku górze, biegli całemi oddziałami. Żaden rozkaz nie mógł ich powstrzymać. Biada podpalaczom, gdy legjoniści zastali ich przy robocie: padali pod uderzeniami kolb i karabinów, padali wszyscy, nikt nie zostawał przy życiu, aby nie mógł świadczyć przeciw legjonistom. Nieraz i moi chłopcy wracali z tych bójek okrwawieni, nieraz wracali nie wszyscy ci, którzy porwali się ku pomocy swoim. Wreszcie dowódca korpusu grenadjerów, na skutek starań jen. Leśniewskiego, wydał rozkaz, by żołnierzy pojmanych przy podpalaniu i grabieży rozstrzeliwać na miejscu, a oficerów oddawać pod sąd połowy. Nie potrzebuję chyba zaznaczać, jak gorliwie wypełniali ten rozkaz legjoniści. Zbliżyliśmy się do Bugu. W jakiejś małej wiosce kościelnej rozkazałem wszystkim zebrać się na wieczorny apel, ostatni apel na ziemi, gdzie był jeszcze kościół. Dalej była już ludność mieszana i cebulaste kopuły cerkwi wychylały się z pomiędzy drzew. Słońce gasło, gdy nasz kapelan, ksiądz Mikołajtys, rozpoczął modlitwy wieczorne. Kompanje, stojąc w postawie „do modlitwy“, odśpiewały „Rotę“ Konopnickiej.
_________________ Pozdrawiam Danka
Nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych. ks. Jan Twardowski
|
|